Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!
Log in

To cud, że jeszcze żyję

Miałam wtedy niecałe 22 lata. Jako młoda kobieta byłam oczywiście narażona na krzywdę ze strony nadchodzących rosyjskich żołnierzy. Dlatego mama schowała mnie dobrze w stodole w słomie. Nikt o tym nie wiedział a ponadto żołnierze nie zatrzymali się u nas w domu. Tylko naprzeciw nas Rosjanie zabili mężczyznę mieszkającego w domu państwa Hepke. Dziś nie pamiętam jego nazwiska. Dla mnie przejście frontu nie miało większego znaczenia. Jednak już pod koniec lutego wydarzenia przybrały zupełnie inny obrót.

Na początek razem z innymi młodymi kobietami chodziliśmy pieszo do Mikulczyc na kolej poszerzać tory. Nosiłam tam podkłady kolejowe. Najpierw na jednym boku, potem na drugim i na brzuchu. Kiedy miałam już wszystko obolałe i sine dookoła, na ramionach, raz lewym, raz prawym. Wszystko mokre i zamarznięte. Po drodze do Mikulczyc zawsze pilnowali nas rosyjscy żołnierze. Kiedy skończyła się praca w Mikulczycach (po dwóch tygodniach) wywieziono mnie do Blachowni do rozbiórki tamtejszych zakładów chemicznych. Razem ze mną były m.in. Anna Ullmann, Emilia Śliwa i wiele innych, których nazwisk dziś nie pamiętam. Wieziono nas ciężarówkami. Po przyjeździe na miejsce (Blechhammer, czyli Blachownia koło Kędzierzyna-Koźla. Wcześniej w tym miejscu znajdował się obóz pracy przymusowej dla Żydów i rosyjskich jeńców wojennych) przez dwie godziny nas liczyli. Staliśmy wtedy na dworze przy padającym deszczu i śniegu przed barakami. Potem kazali nam wejść do tych baraków.  Niestety ze względu na straszliwe warunki sanitarne panujące w środku nie dało się tam nawet wejść. Dlatego musieliśmy stać na dworze jeszcze przez całą noc. Rano bez wchodzenia do baraków zabrano nas do pracy przy poszerzaniu torów. Szliśmy przez 3 kilometry do miejsca pracy. Wiem, bo przy drodze były słupki kilometrowe. Po kilku godzinach kazano nam się zebrać i znowu szliśmy 3 kilometry na "obiad". Po posiłku tą samą drogą wróciliśmy do pracy. Wieczorem ta sama trasa do baraków. Na miejscu okazało się, że baraki zostały wyczyszczone przez kilka naszych dziewczyn. W środku nie było nic, więc musieliśmy położyć się na zalanej wodą i zmarzniętej drewnianej podłodze. Taka sytuacja powtarzała się codziennie. Tam i z powrotem 12 kilometrów. Pracowali tam też rosyjscy żołnierze po 50 roku życia, ale im dowożono jedzenie na miejsce. Oni wykonywali bardziej specjalistyczne roboty przy demontażu fabryki. My po poszerzeniu torów również zaczęliśmy ją rozbierać.

Ja między innymi demontowałam jakieś instalacje na wysokim na 62 metry kominie. Dostałam plan, na którym było zaznaczone, co i jak mam demontować. Miałam dobrą i spokojną pracę mimo, że tak wysoko. Nikt mnie tam tak wysoko nie pilnował. Na dole było o wiele gorzej. Udało mi się do niej dostać dlatego, że pilnujący nas rosyjski oficer powiedział mi, że jestem bardzo podobna do jego córki i nie pozwoli mnie skrzywdzić. Około lipca dowiedzieliśmy się, że mają zamiar nas wywieźć do Rosji, żeby tam na nowo zmontować tutaj rozebraną fabrykę. Wtedy razem z koleżankami postanowiłyśmy uciec. Wiem, że wcześniej innym już się to udało.

Cały teren był otoczony wysokim ogrodzeniem z drutu kolczastego. Z pracy przyniosłyśmy duże kleszcze i nimi najpierw wieczorem zrobiłyśmy dziurę w ogrodzeniu. Nie było jej widać, bo rosła w tym miejscu bardzo wysoka trawa. Pamiętam, że było to 22 lipca. Nad ranem około trzeciej ja i trzy inne dziewczyny wydostałyśmy się przez dziurę i czołgając się w trawie dotarłyśmy do  lasu. Szłyśmy długo. Z lasu wyszłyśmy dopiero koło Gliwic. Tam złapało nas polskie wojsko. Dalej pieszo prowadzili nas do Gliwic. W czasie tego marszu zauważyłam, że przygląda mi się jeden polski żołnierz. Podszedł do mnie i zapytał, czy idę do domu. Odpowiedziałam, że nie ale chciałabym. On wtedy podszedł do oficera na koniu, który nas pilnował, rozmawiał z nim chwilę, potem podszedł do mnie i kazał mi iść ze sobą mówiąc, że mnie odprowadzi. Zapytał mnie po drodze, czy go poznaję. Powiedziałam, że nie. Wtedy on na to, że kiedyś jeszcze w czasie wojny, kiedy prowadziłam w Tarnowskich Górach kurs języka niemieckiego dla kolejarzy on był wśród nich a ja potraktowałam go bardzo łagodnie. Teraz on chce mi się odwdzięczyć. Odprowadził mnie na drogę z Gliwic do Tarnowskich Gór i tak dostałam się do domu. Pozostałe trzy dziewczyny musiały jeszcze sprzątać jakiś szpital w Gliwicach i do domu w Górnikach wróciły wieczorem. W domu było wielkie zaskoczenie. Ale byłam tylko godzinę. Poszłam do mojej ciotki do Rept. A to dlatego, że u sąsiada naprzeciw naszego domu przebywało wielu Rosjan i mama obawiała się, że może się wydać, że uciekłam i jestem w domu. W Reptach udało mi się bez przeszkód spędzić dłuższy czas.

Dziś, kiedy przypominam sobie wszystkie wydarzenia tamtego czasu, to tylko jedno przychodzi mi na myśl: to cud, że jeszcze żyję!  A w trudnych chwilach zawsze pomagała mi modlitwa.

Cecylia Kusz (Hoika). Górniki.

Ostatnio zmienianyniedziela, 24 luty 2013 10:24
Więcej w tej kategorii: « Jednak się spotkali 23 stycznia 1945 »
Zaloguj się, by skomentować
Banner 468 x 60 px